Blondynka z charakterem. Jedna z najciekawszych polskich aktorek. Ambitna, niezależna, silna, z mocną pozycją na rynku filmowym, teatralnym i telewizyjnym. Z pełną świadomością kieruje swoją karierą. Nie daje się zaszufladkować do jednego rodzaju ról. Wszechstronna, doskonale odnajduje się zarówno w kreacjach dramatycznych, jak i komediowych.
Dawkuje swoją obecność w mediach, bo życie prywatne nie jest na sprzedaż. Od 12 lat jest żoną aktora Przemysława Sadowskiego. Połączył ich plan filmu „Pierwszy milion”, na którym spotkali się i pokochali. Są szczęśliwymi rodzicami 11-letniego Janka i 5-letniego Franka
Od początku kariery odnosi pani sukcesy, skąd więc stwierdzenie „zawodowo życie mnie nie rozpieszczało”?
Agnieszka Warchulska
Agnieszka Warchulska – Faktycznie działo się bardzo dużo, a potem nagle stanęło. Do dzisiaj nie bardzo wiem dlaczego, ale tak się zdarza.
Czasami decyduje przypadek, chwila. Niektórym idzie cały czas, a inni muszą poczekać. Pamiętam, jak Agata Kulesza była w szkole, robiła wtedy dyplom, ja byłam na trzecim roku. Podziwiałam ją, a musiała tyle lat czekać na swoją wielką chwilę. Ja mam teraz poczucie spełnienia w teatrze, myślę, że w filmie mam jeszcze wiele do zrobienia.
Ważne, że kocham ten zawód. Jest moją pasją. Nie muszę codziennie iść do pracy, żeby przeżyć. Z drugiej jednak strony uważam, że są rzeczy ważniejsze niż zawodowe, i nie ma co popadać we frustracje. Cieszę się, że to, co kocham, przynosi mi też pieniądze.
Agnieszka Warchulska – Nie byłam dzieckiem, które recytuje wierszyki na akademiach, lubiłam tańczyć, słuchać muzyki, bardzo dużo czytałam. W liceum miałam świetnych nauczycieli języka polskiego i często jeździliśmy do Teatru Starego w Krakowie.
Wychowałam się na Lupie, na Jarockim, i tak emocjonalnie chciałam być w tym świecie wrażliwości, przeżyć. Samo aktorstwo jakoś nigdy specjalnie mnie nie pociągało, byłam osobą nieśmiałą. Najpierw zdałam na anglistykę. Tylko że studiując, poczułam, że strasznie mi się tam nudzi. Shakespeare’a, którego tak kocham, wcale tam nie było. Miałam być nauczycielką, a to tym bardziej mnie nie interesowało.
Na egzamin namówiła mnie Dorota Pomykała. Pomogła mi w przełamaniu kompleksów, wydawało mi się, że się do tego nie nadaję, nie dam rady. Za to jestem jej ogromnie wdzięczna. I tak po prostu po roku anglistyki „z buta” poszłam na egzamin do szkoły teatralnej i dostałam się, ale gdybym nie zdała za pierwszym razem, pewnie dałabym sobie spokój. Wtedy się okazało, że jest to miejsce, w którym chcę być. I tak już zostało.
Agnieszka Warchulska – Talent to podstawa i nie każdy może być aktorem. Muszą być wrażliwość, doskonałe rzemiosło, trening. Aktor, który gra też w teatrze, nie znika nagle, tak jak czasami postacie z seriali. Aktor teatralny to finezja, trudne obcowanie ze sobą, z tekstem, z publicznością na żywo. Tu i teraz. To miesiące prób, czasami zmagań ze sobą, emocji. I potem ten trening można wykorzystać przed kamerą. Czyli mamy talent, pracę, ale też szczęście. Na swojej drodze musimy ponadto spotkać odpowiednich ludzi, którzy nas docenią, pokierują nami i będą chcieli z nami pracować.
Agnieszka Warchulska – Afrodyzjakiem, który trzeba umiejętnie dawkować, nałogiem, odkrywaniem siebie, ale też ciągłą nauką.
Agnieszka Warchulska – Tak, tzw. dobry czas. Ta różnorodność propozycji, jakie dostaję od czterech lat, różnorodność stylów reżyserów, z jakimi pracuję, daje mi poczucie, że mam jeszcze bardzo wiele do dania, że sprostam wielu zadaniom, że ciągle się rozwijam. Ale nasz zawód to loteria, raz trafię, a innym razem nie.
Agnieszka Warchulska – To na pewno. Uważam, że właśnie teatr jest taką kotwicą. Tam cały czas trenujemy, nie schodzimy poniżej ustalonego poziomu. Bolączką są moim zdanie młodzi ludzie, którzy kończą szkołę, lądują w serialu, bo mają wdzięk, są ładni, młodzi. Jeżeli się na tym zatrzymają, zachłysną nowością, to koniec. Nauczona takim obserwowaniem, ale i ciekawością, nigdy nie odmawiałam ról, do których musiano mnie postarzyć, w których występowałam bez makijażu.
Często obsadzano mnie w rolach złych kobiet, nie bałam się tych postaci. Najczęściej wybieram role ambitne, wielowarstwowe. Dla mnie wyzwaniem są kameralne filmy, które bardzo cenię. Znam swoje miejsce i jestem z niego zadowolona. Mam świadomość, że role idą za mną w sposób naturalny.
Agnieszka Warchulska – Jest taka anegdota, że jak aktor teatralny staje przed kamerą, to słyszy, to nie jest teatr, to ma być życie, ale ja uważam, że to bzdura. Proszę przyjrzeć się aktorom z najwyższej półki. Za rolą, która jest takim „życiem”, stoi wielka świadomość, wrażliwość. Oni grają na maksa. To jest granie po bandzie. Tak jak z baletem, żeby na scenie wszystko wyglądało perfekcyjnie, najpierw są godziny mozolnego treningu, potu, wyrzeczeń. I tak tworzy się wielki role. To jest doskonałe rzemiosło.
Na pewno specyfika filmu jest inna, przed kamerą wszystko można powtórzyć, wyciąć. Często się mówi, że film powstaje drugi raz na montażu. W teatrze nic nie wytniemy. Tam wszystko widać. Teatr to magia. Po drugiej stronie są żywi ludzie, którzy reagują na to, co widzą. Przekazują nam swoją energię. Słyszymy, że się śmieją, wzruszają. Na te kilka godzin mogą oderwać się od rzeczywistości, być w innym świecie. To jest dla nas aktorów bardzo ważne. Aktor bez widza przestaje być aktorem.
Agnieszka Warchulska – Jak usłyszałam tę propozycję, to od razu sobie powiedziałam, że nie mogę poddać się wizji filmowej, nie obejrzałam filmu, nie chciałam podglądać. Teraz jestem pewna, że to była dobra decyzja. Nie próbowałam mierzyć się z filmem. Przełożenie estetyki filmowej na deski teatralne nie jest łatwe. Bardzo ważne są dla mnie recenzje widzów, np. pan z warzywniaka powiedział mi: „Widziałem panią w teatrze, świetna rola”, a pan w taksówce: „Wygląda pani tak, jakby naprawdę chlała pani co wieczór” (pani Robinson jest alkoholiczką – przyp. red.). To daje aktorowi poczucie. że to, co robi, jest ważne dla innych.
Agnieszka Warchulska – Bo ja jestem kobietą namiętną. To jest właśnie świetne w tym zawodzie, ta różnorodność. Można w każdej roli penetrować zakamarki ludzkiej psychiki. To daje dużą przestrzeń w spojrzeniu na człowieka. Ale jest też odkrywaniem siebie, stanów, które w prywatnym życiu często są gdzieś ukryte. Scena Przodownik jest kameralna, tam nie da się udawać, trzeba grać całym sobą.
Agnieszka Warchulska – To była dla mnie bardzo trudna decyzja. Pierwszy raz miałam taki gwałtowny opór. Długo się wahałam. Jak grać coś tak strasznego? Oglądałam materiały z tych przesłuchań. Policjant zapytał tę kobietę, dlaczego to zrobiła. Ona odpowiedziała: „Chciałam, żeby go nie było”. Wiedziałam, że nie mogę bronić tej postaci. W „Pitbullu” jest scena identyfikacji ciała tego dziecka, reżyser Patryk Vega powiedział wtedy: „Masz grać matkę, która straciła swoje dziecko”. Wówczas odrzuciłam myślenie, że jestem morderczynią. Ta kobieta tak świetnie udawała, była tak wiarygodna. Myślała, że jak zabije synka, to będzie tak, jak by go nie było, nie istniał. Musiałam stanąć z boku, przyjrzeć się sobie i zagrać tę straszną postać. To była dla mnie jedna z najtrudniejszych ról.
Agnieszka Warchulska – Bardzo kocham Shakespeare’a, Desdemonę mam za sobą, ale Wiolę w „Wieczorze trzech króli” bardzo bym chciała zagrać. Czechow jest też moim ulubionym pisarzem, chętnie wcieliłabym się np. w generałową w „Płatonowie”. Bardziej jednak patrzę na to, z kim chciałabym pracować, czego mogę się jeszcze nauczyć, w jakim kierunku mogę się rozwinąć.
Praca z reżyserem to podstawa, ona rozwija człowieka. Nie miałam szczęścia pracować z Krystianem Lupą, to są moje wyżyny. Choć drę koty w dyrektorem Tadeuszem Słobodziankiem, muszę mu podziękować, że pozwala mi się rozwijać na wielu płaszczyznach. Każda rola jest inna, np. Masza, pani Robinson, Suka to są różne postacie, które dają mi bardzo wiele. Tak jak sportowiec mogę się rozciągać na różne strony.
Agnieszka Warchulska – Tak, to prawda, i nie mówimy tu o prywatnych wyspach czy Ferrari, ale o godziwym życiu, fajnym mieszkaniu. Jeżdżę sześcioletnim samochodem, moje dzieci chodzą do państwowych szkół. To nie ten poziom, ale proszę popatrzeć, jak jest z bardzo dobrymi lekarzami, naukowcami. W Finlandii np. nauczyciele to bardzo dobrze opłacana grupa zawodowa. Takie są realia. Jestem tu, tu się urodziłam i myślę, że życie każdego z nas ma swój sens, swoją drogę, swój cel. I ważna jest ta droga, która prowadzi nas do celu.
Agnieszka Warchulska – Tak często się zdarza. Robi się tym młodym ludziom krzywdę. Wykorzystuje się ich młodość, emocje, a potem nagle znikają i nikt ich nie pamięta. Motyle jednego sezonu.
Agnieszka Warchulska – Dlatego też czasami to robimy, głównie przy okazji premier filmowych. Ten światek nie bardzo mnie interesuje. W życiu człowieka musi być coś nieodkrytego, jakaś tajemnica. Nie można się obnażać, pokazywać swojego życia z detalami, co jemy, jak śpimy, jak ubieramy nasze dzieci. U nas nie odróżnia się chyba gwiazdy od celebryty, który zamiast dokonań zawodowych dostarcza mediom sensacji ze swojego życia prywatnego. Sam często prowokuje sytuacje. Gwiazda to osoba znana dlatego, że ma dorobek, autorytet, a nie pokazuje gołe plecy.
Od kiedy mam dzieci, jestem pytana w mediach o wózki, ubranka, jedzenie dla nich. Jeżeli wiem, że moje zdanie może komuś pomóc, np. jeżeli zaprasza mnie Fundacja Dawców Szpiku, to idę, ale nie będę ekspertem w sprawie pieluch czy pokarmów.
Agnieszka Warchulska – Staramy się nie pracować razem, bo to nie robi dobrze naszemu małżeństwu, naszej rodzinie. W serialu „Na krawędzi” Przemek dostał świetną rolę, ja też po urodzeniu dziecka mogłam wejść znowu na rynek. Scenariusz był naprawdę bardzo dobry, dlatego się zdecydowaliśmy. „Hawaje…” miały premierę w kwietniu. Teraz łatwiej nam razem pracować, dzieci są już dojrzalsze. Nie przenosimy pracy do domu, przed wejściem trzeba się zresetować. Ale pomagamy sobie, rozmawiamy o swoich rolach, problemach, chodzimy na swoje sztuki. Rozumiemy, co dzieje się w człowieku przed premierą, to prawdziwa mieszanka wybuchowa.
Tata mówi wtedy dzieciom: „nie podchodźcie do mamy, bo z błahej sprawy zrobi się afera”. To działa też odwrotnie: kiedy Przemek ma np. nocne zdjęcia i wraca wykończony, ja muszę panować nad emocjami. I to jest fajne .Osoby z tej samej branży lepiej się rozumieją. Ważne jest, żeby w związku – oczywiście oprócz miłości – były przyjaźń, zrozumienie i wielkie pokłady empatii. To jest zawód, który wykańcza psychicznie, czasami też fizycznie, i dlatego trzeba go kochać, żeby się z niego wspólnie cieszyć.
Agnieszka Warchulska – Trzeba połączyć składniki: miłość, mądrość, tolerancję, rozmowę, zaufanie. Po prostu być razem na dobre i na złe.
Agnieszka Warchulska – To nie jest praca od 8.00 do 16.00, jej nieregularność, czasami chaos, nie sprzyjają byciu z dziećmi. Na pewno jest nam trudniej ogarnąć to wszystko od strony logistycznej. Są plusy dodatnie i plusy ujemne. W rodzinie ja jestem kapitanem, który musi to wszystko ogarnąć, mam fotograficzną pamięć, wiem, gdzie co jest, na której półce, w której szufladzie. To prozaiczne, ale pozwala żyć spokojniej. Teraz mamy dwoje dzieci, ale jest między nimi duża różnica wieku – Janek to prawie dorosły chłopak, ma już 11 lat, a Franek zaledwie 5 – i każdy ma inne potrzeby. Czasami wywraca nam to życie do góry nogami, ale wszystko daje się rozwiązać, tylko trzeba mieć w sobie pokłady cierpliwości i miłości.
Agnieszka Warchulska – Są okresy, kiedy ciężko pracuję, ale przychodzi moment, że muszę przystanąć dla własnej higieny psychicznej. Jestem molem książkowym i pochłaniam książki w kilogramach. Po operacji kolana, którą miałam sześć lat temu, musiałam wrócić do formy i zaczęłam biegać. I tak mi już zostało. Z krajobrazów oboje kochamy morze, nurkowanie, ciepłe klimaty.
Agnieszka Warchulska – Rodzina, ale nie lubię mówić o detalach mojego prywatnego życia, pokazywać swojego domu, opowiadać za dużo o dzieciach, bo one mogą mi kiedyś powiedzieć, że np. nie chciały być na okładce. Priorytet to oddzielenie życia prywatnego od zawodowego. Oboje jesteśmy aktorami i często mamy zaproszenia na eventy dla dzieci, ale nie bardzo chcemy na nie chodzić, bo potem na okładkach będą niewyszukane tytuły. Nie żywimy się sensacją. Dziwią mnie osoby ze świata celebryckiego, które się sztucznie oburzają, kiedy pokazują ich dzieci. Sami prowokują te zachowania dziennikarzy i fotoreporterów. W naszym domu nie wszystko jest na sprzedaż.
Agnieszka Warchulska – Szacunek dla wartości, świadomość, że nie liczę się tylko ja. Niestety, żyjemy w świecie, który stawia na jednostkę, i dlatego wpajanie dzieciom szacunku dla innych jest bardzo ważne. Dziecko musi wiedzieć, że jest dla matki najważniejsze, ale nie jedyne, bo wtedy wyrasta na egoistę. Musi mówić babci „dzień dobry”, słuchać jej, może to staroświeckie, ale ja jestem bardzo przywiązana do tradycji. Nie jestem za bezstresowym wychowaniem – dzieci leżą na kanapie, nic nie robią, bo się uczą, a rodzice czy dziadkowie spełniają ich życzenia. Nie można mieć tylko postawy roszczeniowej, trzeba dawać z siebie. To działa w obie strony.
Agnieszka Warchulska – A jeszcze przez to, że nie żyjemy w wielopokoleniowych rodzinach, nikt nam nie podpowie, co powinniśmy zrobić w tym albo innym momencie. Dochodzimy do wszystkiego metodą prób i błędów. Jeżeli jednak postępujemy uczciwie, widzimy drugiego człowieka, jesteśmy wrażliwi, to pewne rzeczy przychodzą do nas intuicyjnie i wtedy łatwiej nam te problemy rozwiązywać.
Agnieszka Warchulska – Każdego rodzaju fanatyzmu – religijnego, narodowego, dietetycznego, szczepionkowego. Wszystkie skrajności są niebezpieczne. Przerażają mnie. Fanatyzm to brak dyskusji, rozmowy. Jest jedno słuszne zdanie i wtedy robi się beznadziejnie. Przeszkadza mi też głupota. Wszyscy mamy obowiązek myśleć, rozwijać się, kształcić. Głupota nie boli, ale jest groźna. Chamstwo prowadzi do zdziczenia, do zła. I tego się boję najbardziej.
Agnieszka Warchulska – No bo tak jest, nie zagram Julii, ale ile ról kobiet dojrzałych jest przede mną? Nie ma we mnie zgody na starzenie się. Nie wierzę kobietom w te wszystkie opowieści, że dobrze sobie radzą z upływem czasu. To trochę śmieszne, jak mówią, że poddają się przemijaniu, a są po kolejnych operacjach plastycznych. Tak naprawdę dopiero po trzydziestce odnalazłam siebie. Czterdziestka to taki czas, kiedy już zaczynamy widzieć zmarszczki, czujemy swoje słabości i z każdym rokiem przesuwamy granicę dojrzałości. Mnie jest dobrze w tym momencie życia, dobrze z tym, jak wyglądam, jak się czuję, ale niech czas się zatrzyma.
Problem polega na tym, że aktorka w tym wieku, która przeszła przez różne etapy życia, ma w sobie ogromną gotowość i możliwość zagrania bardzo różnych rzeczy. A ilość ról się kurczy. I my siedzimy takie gotowe, wytrenowane, jeszcze dobrze wyglądające, panujące nad swoim ciałem, a ról jest coraz mniej. Dojrzałe aktorki mają jeszcze wiele do zagrania, ale polskie kino dopiero otwiera się na tę świadomość. Apel do reżyserów: zobaczcie, że nasz świat też jest ciekawy i mamy o czym opowiadać. Dojrzałość, doświadczenie to jest właśnie nasza siła. To kapitał, którym mogę się dzielić z innymi. Z wiekiem człowiek zaczyna doceniać kontakty z ludźmi, ciepło domu rodzinnego, bycie z dziećmi, czułość męża. Ma inne priorytety.
Agnieszka Warchulska – Do złotej rybki ma się trzy życzenia. Jedno bardzo banalne, ale najważniejsze, żebym jak najdłużej była zdrowa razem z moimi bliskimi. Przydałoby się trochę kasy, żeby na pięknej działce zbudować nasz dom dla całej rodziny, żeby był taki wielopokoleniowy, żeby nasze dzieci miały tam swoje miejsce ze swoimi rodzinami. No i trzecie życzenie, to żebyśmy razem z moim mężem mieli taką uważność na siebie jak na początku związku, żebyśmy zawsze widzieli w sobie piękno. My to pielęgnujemy, ale w takiej bieganinie i z upływem czasu codziennie trzeba zabiegać o siebie, trzeba pielęgnować to jeszcze bardziej.
Rozmawia ANNA ARWANITI
Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska, Krzysztof Bieliński
Absolwentka warszawskiej PWST. Jeszcze jako studentka zadebiutowała w filmie Krzysztofa Zanussiego „Cwał”, grając postać dyrektorki szkoły, komunistki. Ma na koncie 45 ról filmowych (m.in. w filmach „Dług”, „Wieża”, „Teraz ja”, „Kobiety bez wstydu”, „Falklandy”) i serialowych („Hotel 52”, „Sława i chwała”, „Na krawędzi”, „Na Wspólnej”, „Na dobre i złe”, „Pierwszy milion”), a także ponad 20 kreacji teatralnych. Miała bardzo dobry start w Teatrze Ateneum, później występowała w Teatrach na Woli i Komedia.
Współpracowała z Teatrem Współczesnym i Narodowym, gdzie kreowała rolę Desdemony w „Otellu” Shakespeare’a. Obecnie związana jest z Teatrem Dramatycznym, gdzie można ją zobaczyć m.in. w „Absolwencie” T. Johnsona, ,,Młodym Stalinie” T. Słobodzianka, ,,Bez wyjścia” J.P. Sartre’a, ,,Trzech siostrach” A. Czechowa. Za monodram „Vita Nuova” B. Hrabala, który współreżyserowała z Jarosławem Gajewskim, otrzymała Nagrodę Dziennikarzy im. Tadeusza Burzyńskiego.
Dodaj komentarz