Jak na zodiakalnego Koziorożca przystało, z łatwością pnie się do celu, nawet tego z pozoru nieosiągalnego, bo pogoń za króliczkiem podnosi adrenalinę. Lubi wyzwania, nie zraża się porażkami – co więcej ceni je, bo jest wrogiem monotonii zarówno w życiu, jak i w zawodzie. Dlatego wybiera role z rozmysłem, dzieli pracę między teatr, film i serial, a w wolnym czasie uwielbia podróżować i czekać na to, co się wydarzy
Ewa Kasprzyk: – Jestem zodiakalnym Koziorożcem, a jak wiadomo, kozica cały czas ma pod górę i musi się wspinać do celu, ale za to dociera tam, gdzie inni nie dają rady. Wierzę, że gwiazdy mają wpływ na nasze życie i determinują nasze cechy charakteru. Poza tym myślę, że – przychodząc na świat – każdy z nas jest zaprogramowany do robienia czegoś. Ma zapisane w DNA, w czym się spełni. Myślę, że tak było z moim dążeniem do aktorstwa.
Wybrany zawód daje mi potrzebną równowagę między chwilami zadowolenia i niezadowolenia. Cały czas balansuję na granicy – raz mam poczucie wielkiej radości z pracy, a za chwilę łapię doła. To fajne i zdrowe, bo jak by człowiek cały czas miał sukcesy, to by zwariował. Mój zawód pozwala mi żyć na wiecznej huśtawce, a w życiu najgorsza jest nuda. Aktor jest nieszczęśliwy z dwóch powodów – albo ma za dużo pracy, albo jej nie ma. Nadmiar propozycji wymusza decyzyjność i trafne wybory, które rzutują na przebieg kariery.
W tym zawodzie naprawdę wiele zależy od nas samych, to my pewne role przyjmujemy, a inne odrzucamy, a także budujemy postać w ten a nie inny sposób. W pewnym sensie sami skazujemy się na sukces albo porażkę, ale to tylko część prawdy, bo wiele zależy też od szczęścia albo od tego, kogo na swej drodze spotkamy. Lubię to uczucie stąpania po cienkim lodzie. Myślę, że – podchodząc do egzaminu wstępnego cztery razy – chciałam udowodnić temu, kto twierdził, że się nie nadaję do tego zawodu, iż nie ma racji.
Ewa Kasprzyk: – To dziedziczne. Mam tak po ojcu, który wyrzucony drzwiami, wchodził oknem. Każdy ma w środku wewnętrzny głos, który podpowiada mu, co ma robić. Mnie mój kazał brnąć w aktorstwo do skutku. Podziwiam ludzi, którym od razu się wszystko udaje, ale sama walczę o swoje, jeśli wierzę, że coś ma sens, nawet jeśli na początku nie jest zbyt różowo. Zresztą sukces okupiony wysiłkiem lepiej smakuje. Coś, co łatwo przychodzi, nie daje takiej satysfakcji. Podobnie jest z relacjami damsko-męskimi – zbyt łatwo zdobyta kobieta nie cieszy tak jak niedostępna. Fajnie jest gonić króliczka, który wciąż ucieka i wymyka się z rąk. Mało tego, w zawodzie aktora więcej rzeczy wychodzi, kiedy jesteśmy nieszczęśliwi. Budowanie ról na tym, co się przeżyło, pogłębia graną postać.
Ewa Kasprzyk: – Naturalnie. To przez nie przefiltrowujemy postać. Najlepiej, kiedy są negatywne. Te może nie bardzo pasują do komedii, ale w przypadku ról dramatycznych dają lepszą podbudowę. Kiedy Nardelli – młody aktor, który zginął tragicznie – grał u Hanuszkiewicza Kordiana, usłyszał, że powinien przespać się z kobietą, bo jest zbyt sztywny od pasa w dół. Doświadczenia erotyczne, macierzyństwo, żałoba – wszystko, czego dotykamy w swoim życiu, wzbogaca nas.
Ewa Kasprzyk: – Miałam szczęście do reżyserów. Jeszcze w szkole teatralnej grałam w dyplomie u Jerzego Treli, u Jerzego Jarockiego, miałam zajęcia z Ewą Lasek – wybitną aktorką, która nie jest dziś popularna, ale kto kończył krakowską PWST, wie, że to legenda. Od razu po studiach dostałam szansę, by zagrać w filmie „Dziewczęta z Nowolipek” u Barbary Sass. Przez dwa lata na planie przeszłam prawdziwą szkołę i dowiedziałam się w praktyce, jak się buduje rolę. Później, gdy pracowałam w Teatrze Wybrzeże, też miałam do czynienia ze wspaniałymi reżyserami.
Ewa Kasprzyk: – Do Gdyni trafiłam, bo chciałam zmienić powietrze. W Krakowie miałam dość halnego i spalin z Huty Lenina. Był słynny Teatr Stary, którym mogłam się zainteresować, ale czułam, że trzeba stamtąd uciekać.
Ewa Kasprzyk: – Po więcej jodu i nowe doświadczenia. W Gdyni spędziłam 16 lat, więc pobyt był rozwijający. Oczywiście do pewnego momentu (śmiech). Aktor nie może stać w miejscu, musi mieć paliwo do działań na odpowiednim poziomie: nowych partnerów, nowych reżyserów, nowe bodźce. Ja miałam to szczęście, że nawet pracując w Teatrze Wybrzeże, dużo grałam w filmach i jeździłam po Polsce. Roman Załuski odkrył we mnie talent komediowy do tego stopnia, że w pewnym momencie film wciągnął mnie na dobre.
Ewa Kasprzyk: – W teatrze jesteśmy praktycznie u siebie w domu. Mamy większą odpowiedzialność za rolę, ale też więcej swobody – możemy zagrać raz tak, innym razem inaczej, na ile pozwala nam kondycja. Pracownik banku kończy pracę i idzie do domu. Nawet jak jest zmęczony czy chory, jego stan nie ma większego wpływu na pracę, może jest wtedy bardziej opryskliwy wobec klientów. Aktor musi dać z siebie 100 proc., nikogo nie obchodzi, co akurat przeżywa, przez co przechodzi, sprawy prywatne pozostają poza sceną. Nie zawsze daje się 100 proc., bo ograniczeń organizmu się nie przeskoczy, ale zawsze dąży się do maksimum.
Po nagraniach kończymy pracę i nie mamy wpływu na to, co zostanie z naszej roli. Dla mnie najlepsza jest różnorodność, jaką dają te rodzaje pracy. Jednak to teatr najlepiej weryfikuje umiejętności aktora. Rasowy aktor pragnie kontaktu z publicznością. To najlepszy, natychmiastowy sprawdzian jakości jego pracy. Śmiech, łzy, cisza na widowni mówią więcej niż jakakolwiek recenzja. Kontakt przez szklany ekran tego nie da, ale w ramach wspomnianej różnorodności ten rodzaj pracy też cenię.
Ewa Kasprzyk: – W czasach szalejącego kursu franka byłabym trochę zaniepokojona, gdybym nie miała etatu (śmiech). Kiedy bardzo mi coś nie odpowiadało, składałam wypowiedzenie. Parę lat byłam bez etatu i wtedy trafiały się ciekawe propozycje. Nie do końca jest tak, że etat daje poczucie bezpieczeństwa, bo trochę przypomina niewolę. Z powodu etatu nie mogłam pojechać na festiwal w Wenecji po odbiór nagrody za główną rolę w „Bellissimie”, bo miałam akurat próbę generalną. Dziś jestem w stanie się dogadać i wziąć wolne, kiedy mi pasuje. Jestem częścią zespołu Teatru Kwadrat, w którym większość osób ma etat, ale jednocześnie gram na innych scenach, np. Polonii czy Kamienicy.
Ewa Kasprzyk: – Najlepiej czuję się w rolach, które są dobrze napisane. To się od razu wyczuwa. Po tylu latach w zawodzie, czytając scenariusz, wiem, ile da się wycisnąć z roli i ile jest mięsa dla aktora. Dlatego często odmawiam udziału w filmach i sztukach, w których role są powtarzalne. Ciągle szukam czegoś nowego. Mam głód artystycznych wyzwań, które byłyby dla mnie czymś zupełnie nowym.
Ewa Kasprzyk: – Kostiumowych. Chciałabym dostać dobrą rolę historyczną pełnokrwistej bohaterki. Może carycy Katarzyny? Pociągają mnie też role w dramacie amerykańskim, na wzór „Kto się boi Virginii Woolf?”, w której zagrałam w Teatrze Polonia. Tego typu literatury teraz potrzebuję. Marzy mi się repertuarowy powrót do korzeni, czyli ról, jakie grałam w Teatrze Wybrzeże. W Kwadracie jestem obsadzana w komediach, w których też nieźle się odnajduję, ale chciałabym dotknąć czegoś głębszego. Dlatego wróciłam do grania mojego monodramu „Patty Diphusa”.
Ewa Kasprzyk: – Mówiąc dosadnie, czekam na reżysera. Scenariusz został napisany dla mnie, byłam na kilku rozmowach, ale za wcześnie, by mówić o szczegółach.
Ewa Kasprzyk: – Monodram to dla aktora rzeźnia. Do tej formy trzeba dojrzeć i mieć sporo odwagi, żeby podjąć się takiej roli. Nie ma nic gorszego niż być jedynym przedmiotem zainteresowania widza przez czas trwania spektaklu. A widownia jest różna. Nieraz ludzie są skupieni na tekście, ale nie reagują zbyt wylewnie – wtedy można odnieść wrażenie, że gra się dla Węgrów, którzy nie rozumieją przekazu. To zresztą nie dotyczy tylko monodramów. Zawsze zdarzają się tacy widzowie, ale zasadniczo nie spotkałam się z sytuacją, żebym była zażenowana reakcją publiczności. Zwykle odczuwam kontakt z widzem, naturalnie, niejako poza mną.
Ewa Kasprzyk: – Takie role trzeba przyjmować z odpowiednim podejściem, że nigdy nie będzie przełożenia 1:1. To wielkie niepowtarzalne artystki, do których możemy jedynie próbować się zbliżyć, zarówno w sferze wizerunku: poprzez charakteryzację, perukę, jak i starać się dotrzeć do psychiki pierwowzorów, po części imitując ich zachowania, ale jednocześnie zachowując w tym wszystkim siebie, mimo że widz oczekuje kopii i często może czuć się rozczarowany. Ważne, by w treści przemycić coś o życiu gwiazd, czego widzowie nie wiedzieli, inaczej ugryźć ich biografie.
Byłam nawet na jej pogrzebie, bo nie mogłam się pogodzić z tym, co działo się w Polsce w okresie PRL-u, kiedy nie było przyzwolenia na jej inność. Szary PRL zupełnie nie akceptował kolorowego ptaka, jakim była. Destrukcyjna osobowość i okoliczności życia, z jakimi przyszło się tej artystce zmierzyć, sprawiły, że niepowtarzalna postać z niewiarygodną skalą głosu skończyła tak a nie inaczej. Jej historia może być dla wielu gwiazd przestrogą, że ze słabą psychiką łatwo zrujnować sobie życie w show-biznesie, bo granica ludzkiej wytrzymałości jest cienka.
Ewa Kasprzyk: – Nie wiem, bo nie jestem gwiazdą (śmiech). Oczywiście mam świadomość, że aktorów górnolotnie się tak nazywa na potrzeby pism, portali, i niech tak będzie. Traktuję to z przymrużeniem oka, ale godzę się na to. Znam dzisiejsze gwiazdy jednego serialu, które czują się nimi zupełnie bez powodu, co dla mnie jest niepojęte. Brak szacunku dla innych na planie, dla ekipy technicznej, której daje się odczuć swoją wyższość, nie mieści mi się w głowie. Zapewniam panią, że prawdziwe „gwiazdy” są skromnymi, pokornymi ludźmi, normalnymi w kontaktach.
Ewa Kasprzyk: – W tamtych czasach w ogóle się o tym nie myślało. Jeśli byłam zafascynowana okładkowymi gwiazdami, to pokroju Catherine Deneuve, Brigitte Bardot, Jean-Paul Belmondo. Jako dziewczynka miałam album z powklejanymi zdjęciami tych sław. Na pewno nie zdecydowałam się na ten zawód dlatego, że chciałam być gwiazdą. Z drugiej strony, nie można być hipokrytą, bo każdy aktor ma świadomość, jaki zawód wybiera i co się z tym wiąże. Dajemy ludziom płacz i łzy poprzez sztukę, ale tak naprawdę dajemy im siebie, bo jesteśmy jednoosobową działalnością usługową.
Spotykam się z miłymi dowodami popularności, ale są chwile, kiedy liczyłabym na intymność, a – niestety – jej nie mam, np. podczas urlopu, zakupów czy spotkania w restauracji. Jednak umówmy się – nie jestem księżniczką Dianą, żeby biegały za mną tłumy paparazzich. Owszem, doświadczyłam też przykrych sytuacji, zdjęć robionych wbrew mojej woli i późniejszych spekulacji, ale aktor nie jest zawodem anonimowym i incydenty, o których mówię, pogoń za sensacją są mniej miłą, ale jednak częścią mojego zawodu.
Z drugiej strony, kiedy np. jem obiad z kolegą po fachu i ktoś prosi go o autograf, a mnie ignoruje, to jest to przykre. Popularność ma swoje dobre i złe strony, warto jednak zachować granice i pamiętać, że nie wszystko jest na sprzedaż.
Ewa Kasprzyk: – No pewnie, role wymagające dużej transformacji są najciekawsze. Są momenty przestoju, kiedy wolę nie robić nic, niż robić coś, co byłoby poniżej godności. Oczywiście czasem trudno odmówić, bo prosi ktoś znajomy, komu zależy, albo akurat jest się w dołku finansowym i argumentem są pieniądze, ale niejednokrotnie rezygnuję z roli, nawet jeśli ktoś chce mi dobrze zapłacić. Dobrze dokonywać takich wyborów, żeby granica wyobraźni była granicą naszych możliwości.
Jeśli nie dopuszczamy do siebie myśli, że coś jest poza naszym zasięgiem i zaczynamy drążyć temat, to w końcu się udaje. Są okresy stagnacji, kiedy czuję się artystycznie wypalona i nie widzę dla siebie propozycji. Wtedy daję sobie czas i czekam, aż pojawi się ambitne wyzwanie. Tylko takie role zwykle same nie przychodzą. Wyjątkiem było „Kto się boi Virginii Woolf?”, kiedy z propozycją przyszedł do mnie Jacek Poniedziałek, a zaakceptować moją osobę musiał sam autor sztuki Edward Albee. To był mój osobisty sukces i duża zawodowa satysfakcja.
Ewa Kasprzyk: – Tak. Lubię podrażnić, włożyć kij w mrowisko. Trochę ryzykuję, że prowokacja wymknie się spod kontroli i obróci się przeciwko mnie, ale na razie nie mam złych doświadczeń. Prawdą jest, że uchodzę za osobę niepokorną i liberalną w sferze obyczajowej, zarówno przez pryzmat granych ról, jak i postępowania w życiu osobistym, ale w pewnym wieku, z moim bagażem doświadczeń mogę już chyba żyć jak chcę.
Ewa Kasprzyk: – Nigdy nie byłam grzeczną dziewczynką, lubiłam tupnąć nogą i poustawiać innych. Zawsze lubiłam dochodzić do wszystkiego sama i tak mi zostało, co nie jest wcale takie dobre – już zapomniałam, jak to jest przyjmować od kogoś pomoc. Chyba nie wierzę, że ktoś dopilnuje spraw tak dobrze jak ja, a lubię mieć pewność, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Aktorstwo daje mi dużą swobodę działania. Parę razy miałam pomysł, żeby zmienić zawód, ale mi się to nie udało.
Ewa Kasprzyk: – Chyba tak (śmiech). Cały czas mam poczucie, że lada chwila wystartuję, ale nie wiem jeszcze do czego. Bo co możemy powiedzieć o tym, co nas spotka, choćby jutro? Miałam kilka poważnych wypadków, dużo latam, więc jeśli nic mi się nie stało, to chyba jeszcze nie mój czas. Oczywiście myślę o nieuchronności śmierci, bo – niestety – nie wynaleziono cudownego środka na długowieczność ani leku na powstrzymanie upływu czasu, a chętnie bym skorzystała (śmiech).
Kiedyś myślałam, że z każdą dziesiątką lat coś się kończy, teraz czuję, że coś się zaczyna. Patrzę na życie optymistycznie i staram się czerpać z niego jak najwięcej. Swego czasu wydawało mi się, że mogę robić inne rzeczy, np. oddać się podróżom, które uwielbiam, ale nie wyszło. Na szczęście jest to do pogodzenia z pracą i wkrótce szykuje mi się wyprawa statkiem na Malediwy i Karaiby.
Ewa Kasprzyk: – Ja to uwielbiam. Lotniska, przesiadki, czekanie na połączenia to dla mnie inny wymiar, kiedy wreszcie mam czas dla siebie. W podróży jestem zawieszona między tym, od czego uciekłam, a tym, co zastanę tam, dokąd zmierzam. Lubię ten stan. Im dłuższa podróż, tym lepiej.
Ewa Kasprzyk: – Jeśli to panią dziwi, to zaskoczę panią jeszcze bardziej: lubię też narkozę, bo wtedy mnie nie ma (śmiech). Oczywiście warto się wybudzić. Jeśli normą jest bać się narkozy, to jestem odchylona.
Ewa Kasprzyk: – Wielokrotnie jeździłam z córką do Tajlandii na tajski boks, nawet kilka razy w ciągu roku, bo bardzo mi się to podobało. Teraz obrałam inny kierunek, ale zwykle to dalekie podróże i najczęściej do Azji, która mnie fascynuje, odkąd ją odkryłam kilka lat temu. Wcześniej jeździłam po Europie, do Ameryki Północnej. Marzy mi się jeszcze Ameryka Południowa. Domek letniskowy to nie dla mnie, nie mogłabym jeździć co roku na działkę. All inclusive też jest dobre na parę dni, żeby zachłysnąć się spokojem i bezczynnością, ale potem ciągnie mnie, żeby coś robić, i wynajduję sobie coraz to nowe aktywności, choćby ostatnio pływanie z delfinami.
Ewa Kasprzyk: – Ze wstydem muszę przyznać, że coraz rzadziej. Mam tam jeszcze brata i rodziców – niestety już tylko na cmentarzu. Staram się spotykać z rodziną i znajomymi przy okazji wyjazdów służbowych, bo wciąż mam sentyment do tego miejsca. Nie wypieram się pochodzenia, ale jestem trochę emigrantką – jeśli tam wracam, to jest to już bardziej podróż sentymentalna, bo nawet domu, w którym się wychowałam, już nie ma.
Ewa Kasprzyk: – Pierwsze skojarzenie, jakie wywołuje, to dobroć i ciepło zaznane od rodziców i babci, dla których nie liczyło się nic oprócz dzieci i wspólnego domu. Może z perspektywy to idealizuję, ale wydaje mi się, że więzi w tamtych czasach były inne niż te, które łączą współczesne rodziny. Wiedzieliśmy, że mamy siebie, i wspieraliśmy się wzajemnie. Rodzina była siłą. Teraz trudno o taką. Dziś mamy rodziny patchworkowe, rozbite, żyjące na odległość – świat oddala ludzi od siebie.
Zbyt dużo czasu pochłania praca i pomnażanie majątku, a kiedy już ludzie mają dużo pieniędzy, to sfera rodzinna i uczuciowa leży w gruzach i nie ma co zbierać. W domu wszystko robiliśmy razem, a dziś ludzie nie mają czasu, by zjeść wspólnie posiłek. Wiem, o czym mówię, bo sama tak żyję. Mam świadomość, że pewne rzeczy można było inaczej rozegrać, tak jak pewne role można było inaczej zagrać, ale czasu się nie cofnie. Już Szekspir głosił, że życie jest sceną, a świat teatrem. I tak odgrywamy te swoje role, raz lepiej, raz gorzej.
Ewa Kasprzyk: – Życzyłabym sobie, żebym zawsze umiała w sobie obudzić dużo miłości i żebym do końca pozostała optymistką. Chciałabym spotykać na swojej drodze fajnych, mądrych ludzi i wiedzieć, jak się uchronić przed złą energią. Trzeba sobie życzyć przede wszystkim szczęścia i szerokiej drogi, a w podróżach tyle startów, ile lądowań, co można rozumieć również metaforycznie.
Rozmawiała: Małgorzata Szerfer-Niechaj
Aktorka filmowa i teatralna, reżyser. Urodzona w 1957 r. w Stargardzie Szczecińskim. W 1983 r. ukończyła PWST w Krakowie. Zaraz po studiach zagrała ważną rolę w filmie Barbary Sass „Dziewczęta z Nowolipek”, a wkrótce w komediach Romana Załuskiego („Kogel-mogel”, „Komedia małżeńska”). Przez wiele lat była związana z Teatrem Wybrzeże w Gdańsku, potem była etatową aktorką Teatru Kwadrat. Za rolę w filmie „Bellissima” zdobyła nagrody na Międzynarodowym Festiwalu Telewizyjnym w Wenecji i na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Gra w różnorodnym repertuarze, od dramatycznego po komediowy. Od samego Pedro Almodóvara zdobyła prawa do wystawienia monodramu „Patty Diphusa”. Telewidzom znana m.in. z seriali: „Magda M.”, „Na dobre i na złe”, „Złotopolscy”, „Blondynka”, „Przyjaciółki”. W 2015 r. z Janem Klimentem zajęła 4. miejsce w programie „Taniec z gwiazdami”. Obecnie występuje u boku Daniela Olbrychskiego i Antoniego Pawlickiego w spektaklu „Berek 2, czyli dobra zmiana”, który wyreżyserowała.
Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska, Piotr Gamdzyk, Małgorzata Iwanicka,Tatiana Jachyra.
Takich kobiet jak Ewa Kasprzyk brakuje w polskim show biznesie. Energia, charyzma, talent i to coś. O figurze nie wspomnę. Jak wino.
Bardzo lubię oglądać Panią Ewę Kasprzyk. Radzi sobie na ekranie i w teatrze. W „Koglu moglu” doskonała.