Świat korporacji pełen jest błyskotliwych strategów, milionowych budżetów i armii ekspertów. A mimo to czasami potrafią popełnić gafy tak spektakularne, że zwykły Kowalski złapałby się za głowę. Szczególnie gdy przychodzi do nazywania produktów na globalnych rynkach bez odpowiedniego rozpoznania.
Mitsubishi wprowadziło na rynek model o dumnej nazwie “Pajero”, co dla hiszpańskojęzycznych klientów oznacza “onanistę”. Trudno wyobrazić sobie rozmowę przy rodzinnym stole: “Kupiłem nowego Onanistę, przejdziemy się później?”. Sytuacja nie mniej niezręczna niż gdyby kanadyjskie miasto o nazwie zabawek erotycznych Dildo, postanowiło wypuścić własną markę samochodów. Nikt nie chciałby przyznać sąsiadom, czym jeździ. Mitsubishi szybko załapało problem i w krajach hiszpańskojęzycznych auto przemianowano na “Montero”.
Podobnie zrobił Ford ze swoim modelem Pinto w Brazylii, gdzie nazwa kojarzyła się z męskimi genitaliami. Nie dziwota, że mężczyźni nie garnęli się do kupna “małego penisa”. Honda też wpadła w pułapkę, wprowadzając model “Fitta”, który w krajach skandynawskich oznaczał wulgarne określenie kobiecych genitaliów. Dzięki czujności szwedzkiego biura nazwę zmieniono na “Jazz” przed oficjalną premierą.
Francuska firma Bel Group miała korporacyjną migrenę, gdy okazało się, że nazwa ich sera “Kiri” w Persji brzmi jak określenie męskich genitaliów lub “zgniłego”. Próbujesz sprzedać produkt spożywczy, a klienci myślą o zgniliźnie lub częściach intymnych – trudno o gorszy scenariusz marketingowy. Szybki rebranding na “Kibi” uratował sytuację.
A co powiecie na włoską kampanię Schweppes pod hasłem “Il water”? Ktoś zapomniał sprawdzić, że po włosku oznacza to dosłownie “toaletę”. Kupujesz napój gazowany, a myślisz o sedesie – tak reklamowy przekaz wylądował w przysłowiowym kiblu.
Pampers, wchodząc na rynek japoński, ozdobił pieluchy wizerunkiem bociana niosącego dziecko. Problem w tym, że w japońskim folklorze bocian nie przynosi dzieci, a grafika z chmurami i gwiazdkami kojarzyła się jednoznacznie z cmentarzami. Nic dziwnego, że sprzedaż była martwa jak przysłowiowy gwóźdź.
Gerber przeżył podobny szok, gdy ich słoiki z jedzeniem dla niemowląt, ozdobione wizerunkiem uśmiechniętego bobasa, trafiły na niektóre rynki afrykańskie. W regionach o niskiej alfabetyzacji zakładano, że etykiety pokazują zawartość produktu. Wniosek? Ludzie myśleli, że kupują zmielone dzieci. Trudno o bardziej przerażający przekaz marketingowy.
Te anegdoty brzmią zabawnie, ale dla firm oznaczają twardą, finansową rzeczywistość:
Zastanawiasz się, jak giganci biznesu wpadają w tak oczywiste pułapki? Odpowiedź jest prosta: pośpiech i oszczędności w niewłaściwym miejscu. Oto trzy złote zasady dla firm planujących podbój globalnych rynków:
Pamiętajmy — nazwa to nie tylko etykieta. To fundament tożsamości marki, który może ją wznieść na wyżyny lub pogrążyć w otchłani memów i anegdot biznesowych. W świecie, gdzie informacja obiega glob w sekundy, a konsumenci mają głos donośny jak nigdy wcześniej, prewencja jest zawsze tańsza niż leczenie wizerunkowych ran.
grafika: Canva
Dodaj komentarz