Seun Kuti and Egypt 80 – Black Times
Ocena : 9/10
Gatunek : Jazz/Funk
Seun Kuti to estradowa osobowość, której artystyczna droga tak naprawdę rozpoczęła się już podczas okresu niemowlęcego. Ojciec nigeryjskiego twórcy – Fela Kuti, był bowiem ikoną afrobeatu – gatunku łączącego jazz i funk z wpływami tradycyjnych, afrykańskich dźwięków. Wychowywanie się w towarzystwie legendy miało ogromny wpływ na karierę saksofonisty.
Wraz z formacją, której kiedyś przewodził rodzic muzyka, postanowił kontynuować krzewienie ideałów jednego z najciekawszych kulturalnych prądów ojczystego kontynentu, poprzez integrację pulsujących rytmów oraz społecznie zaangażowanego przekazu. Najnowszy album grupy w radykalny sposób manifestuje nonkonformistyczne wartości, odgrywające rolę dynamitu rozsadzającego skorumpowane struktury władzy w drobny mak.
fot. Empik
Skład Egypt 90 zasila naprawdę mocna ekipa instrumentalnych wirtuozów, nadających bezkompromisowemu liryzmowi lidera, dynamizmu wystrzelonej w kosmos rakiety. Słuchanie tych energetycznych kompozycji motywuje do wyjścia na ulicę z samodzielnie skonstruowanym transparentem.
Seun Kuti and Egypt 80Co ciekawe, warstwa tekstowa poszczególnych utworów nawet nie próbuje zaskakiwać subtelnością. Każdy numer zawiera szereg prostych, pozbawionych jakichkolwiek dwuznaczności, sentencji. Tego rodzaju uproszczenie nie oznacza jednak trywializacji poruszanych problemów. Wręcz przeciwnie, dzięki rezygnacji z wymyślnego słownictwa, socjologiczny komentarz zyskuje moc niefiltrowanego opisu rzeczywistości.
Okazuje się, że czasem dosłowność wywołuje większe wrażenie niż do niczego nie prowadząca, intelektualna polemika.
Kolejnym elementem wyróżniającym tę płytę na tle innych, tegorocznych wydawnictw jest brzmieniowe bogactwo. Godzinne dzieło zachwyca kolorowym kolażem różnorodnych wpływów oraz inspiracji. Pełen wigoru miks swobodnego jazzu oraz tętniącego życiem funku, zmusza do dzikiego tańca, a wręcz rytualna sekcja rytmiczna stymuluje prawie metafizyczne przeżycia. Muzycy walczą z systemem z uśmiechem na ustach, co wydaje się znacznie bardziej efektywną strategią niż europejska tradycja zgorzkniałych, antyrządowych wynurzeń. Tak, tak drogi Czytelniku. Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale istotne treści nie wykluczają możliwości dobrej zabawy.
Wyobraźcie sobie, że ten dream-team geniuszy, wydał na świat dzieło nieskażone choćby szczyptą artystycznego narcyzmu. Pomimo improwizowanej struktury, krążek Seuna Kuti and Egypt 90 unika charakterystycznej dla wielu jazzowych produkcji, celebracji autorskiego kunsztu. Zdolny Nigeryjczyk odcina się od grzechu samouwielbienia definiującego kariery prawie wszystkich magików swingu. Nie znajdziemy tu więc testujących cierpliwość trzydziestominutowych solówek, gdyż jam session według potomka króla afrobeatu ubiera wolną formę w odpowiednio wyważoną dawkę zdrowego rozsądku.
Afrykańskiemu kolektywowi udało się dokonać cudu – stworzyć coś szalenie przystępnego, a jednocześnie niepozbawionego wyższych ambicji. Po takich wyczynach poznaje się jednostki wybitne. Albowiem, wbrew pozorom, powołanie do życia projektu równie melodyjnego, co wartościowego jest trudniejszym zadaniem niż wykreowanie hermetycznego tworu, trafiającego do garstki „wybrańców”. Eksplozja zmieniających się jak w kalejdoskopie dźwiękowych wrażeń, przyprawiona perfekcyjną współpracą żywiołowych wokaliz frontmana i wspomagających go chórków, ma za zadanie porwać niezliczone tłumy. No i bardzo dobrze!
Nie bez powodu w pierwszym akapicie nazwałem go estradową osobowością. Takie wyrazy jak „wokalista” czy „instrumentalista” nie oddają niezwykłej aury, jaka roztacza się wokół Seuna. Wygląda na to, że Fela Kuti przekazał odrobinę nadprzyrodzonego uroku swojemu synowi, po to, by zapewnić sobie wieczne życie w świadomości kolejnych pokoleń.
Jestem tak oczarowany albumem, że ciężko mi zebrać myśli, potrzebne do ułożenia składnego podsumowania. Mimo że minęło już kilka dobrych tygodni, odkąd pierwszy raz przesłuchałem „Black Times”, to wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla osób odpowiedzialnych za powstanie tej perełki. Skoro takie znakomitości przytrafiają się już w kwietniu, to aż przeszywa mnie dreszcz na myśl o tym, jakie muzyczne niespodzianki czekają na mnie w ciągu kilku następnych miesięcy. Jedno jest jednak pewne – strącić Seuna i kolegów z listy moich tegorocznych ulubieńców będzie naprawdę trudno.
Autor : Łukasz Krajnik
Bardzo ciekawa i dobrze napisana recenzja. Oby więcej takich ciekawych tekstów.