KATARZYNA ŻAK

KATARZYNA ŻAK – Lubię być zajęta

Opublikowano: 9 września 2016

Praca na planie, w teatrze, a do tego koncerty promujące autorską płytę, wydaną na początku roku, po części własnym kosztem – wydaje się, że trudno pogodzić tyle obowiązków. Okazuje się jednak, że można mieć wypełniony kalendarz zawodowy, a przy tym czas dla rodziny i na pomoc potrzebującym. Aktywne życie daje poczucie spełnienia i nie marnotrawienia czasu, lecz przekuwania go na coś dobrego

Kiedy pojawiła się u pani myśl, żeby zostać aktorką? To świadomy wybór, będący spełnieniem marzeń z dzieciństwa, czy raczej splot okoliczności?

KATARZYNA ŻAK

KATARZYNA ŻAK

– W moim przypadku nie wynikało to z planu, mimo że zawsze lubiłam występować, a zwłaszcza śpiewać. Wprawdzie w przedszkolu zgłosiłam się na ochotnika, by zastąpić chorego kolegę i zagrać przed rodzicami Koziołka Matołka, ale potem wszystkie moje występy były związane ze śpiewaniem. W podstawówce trafiłam do chóru i przez siedem lat śpiewałam w trzecim głosie.

W trzeciej klasie liceum podczas klasowego występu pani profesor matematyki dostrzegła we mnie talent aktorski i zapytała, czy nie myślałam, żeby zdawać do szkoły teatralnej, bo podobno wyróżniałam się na tle rówieśników, którzy się wówczas prezentowali.

Tak zasiała we mnie ziarno wątpliwości, zaczęłam się zastanawiać, czy nie pójść za jej radą, choć wcześniej o tym nie myślałam.

Zaczęłam chodzić na wszystkie spektakle wystawiane w Toruniu i interesować się, co powinnam zdawać na egzaminie. Można zatem uznać, że decyzja o wyborze drogi zawodowej była przypadkowa i jest zasługą pani od matematyki, mimo że chodziłam do klasy humanistycznej i orłem z matematyki zdecydowanie nie byłam.

Jaką karierę pani zaprzepaściła, wybierając aktorstwo?

– Trudno powiedzieć, bo jako finalistka olimpiady z języka rosyjskiego miałam w kieszeni indeks na rusycystykę na Uniwersytecie Łódzkim, ale planowałam też – jak większość moich koleżanek z niemal damskiej klasy, obecnie prawniczek – zdawać na prawo w moim rodzinnym Toruniu.

Chyba nawet byłabym dobrym prawnikiem, bo lubię mówić i lubię ludzi. Sama nie wiem, jak by się potoczyło moje życie, gdyby nie aktorstwo, ale na pewno nie zostałabym lekarzem – ku rozpaczy mojej mamy, która widziała mnie w tym zawodzie.

O ileż jednak ciekawsze jest życie artysty niż prawnika, obłożonego archiwami i kodeksami.

– Patrząc na to, co dzieje się na salach sądowych, nie jestem tego taka pewna. W czasach, kiedy każdego można sądzić za wszystko, niekiedy w bardzo dziwnych okolicznościach, w przypadku wielu rozpraw teatr absurdu to pikuś. Mimo wszystko cieszę się z obrotu spraw. Co prawda uprawiam zawód, w który wpisana jest 90-procentowa doza niepewności i zależności od innych ludzi, ale kocham to, co robię, i to jest najważniejsze.

Przez pewien czas grała pani w teatrze we Wrocławiu, potem była pani związana z Rampą w Warszawie. Czy lepiej jest być wolnym ptakiem bez angażu?

– Na dwoje babka wróżyła. Odejście z teatru etatowego było dla mnie trudną decyzją, bo jednak bycie członkiem zespołu pozwala korzystać z różnych propozycji repertuarowych i daje gwarancję stałego zatrudnienia – zazwyczaj dużo się gra, zwłaszcza – jak w moim przypadku – w małym teatrze.

Niemniej w pewnym momencie ciekawsze propozycje zaczęły nadchodzić z zewnątrz, więc kilka lat temu postanowiłam poluzować więzi z teatrem i pozwolić sobie na więcej swobody w artystycznych wyborach. Jak to w tym zawodzie bywa, są miesiące lepsze i gorsze. Czasami żałuję tej decyzji i zazdroszczę etatowym aktorom, a innym razem cieszę się, że miałam dość odwagi, by zaryzykować.

Zawsze dobrze mieć wybór i móc sobie pozwolić na odrzucenie pewnych propozycji, a przyjęcie innych. Jakie role jest pani gotowa przyjąć w ciemno?

– Podstawą zawsze jest dla mnie materiał literacki. Kiedy przeczytam scenariusz i jestem w stanie wyobrazić sobie siebie w danej roli, wiem, że powinnam przyjąć propozycję. Za każdym razem zależy mi na roli innej niż te, które dotychczas zagrałam, bo lubię wciąż szukać czegoś nowego. Dwukrotnie zdarzyło mi się odmówić roli, która w dużej mierze byłaby powieleniem charakterystycznej postaci Solejukowej.

Pracując w serialu, nie byłam gotowa, by zaproponować widzowi inną wersję wiejskiej kobiety o określonych konotacjach.

Wiedziałam, że nie uciekłabym od popularnej, rozpoznawalnej postaci telewizyjnej, przyjmując podobną rolę w filmie czy teatrze. Cały czas staram się pokazywać z innej strony, by zarówno sobie, jak i widzowi odsłonić inną część siebie.

Oczywiście nie jest łatwo tak się wtopić w daną postać, by widz zapomniał, że gra ją dany aktor, jesteśmy określeni przez swoje warunki psychofizyczne. Niemniej chętnie podejmuję wyzwania i szukam w swoim zawodzie różnorodności.

W tych poszukiwaniach bardziej pociągająca jest psychologiczna złożoność czy raczej transformacja fizyczna?

KATARZYNA ŻAK

KATARZYNA ŻAK

– Obie te sfery są dla mnie ważne i ciekawe. Poza tym myślę, że się ze sobą łączą. Nigdy jeszcze nie grałam mężczyzny, co byłoby prawdziwą przygodą, ale wcielając się w kobietę, szukam takich cech, które idą w parze z charakterystyką. W fizycznej metamorfozie jestem bardzo odważna i gotowa na wiele, by się zmienić . Myślę, że byłabym w stanie nawet ogolić się na łyso, co dla wielu kobiet byłoby trudne.

Problem pojawiłby się, gdyby ktoś kazał mi przytyć 30 kg, bo zrzucić je pewnie nie byłoby tak łatwo, ale np. przed „Ranczem” odchudzałam się, żeby podkreślić skrajną biedę bohaterki.

Nie było to dla mnie wielkim poświęceniem, ponieważ widziałam cel, który był dla mnie nadrzędny. Dlatego rozumiem aktorów, którzy w ramach przygotowań do roli radykalnie zmieniają wygląd dla transformacji, jakiej wymaga postać.

Aktorstwo daje w tym zakresie mnóstwo możliwości. Dlaczego z nich nie skorzystać? Też chcę się zmieniać, by nie pokazywać wciąż takiego samego wizerunku. Oczywiście staram się dobrze wyglądać, kiedy idę na bankiet albo jakąś oficjalną uroczystość, ale na scenie szukam „innych” kobiet – to fantastyczna przygoda móc się zmienić fizycznie, nawet oszpecić, by stać się bardziej wiarygodną w skórze kreowanej postaci.

Jako aktorka śpiewająca równie chętnie wybiera pani spektakle, w których historia opowiedziana jest piosenkami. Wokal cały czas trzeba ćwiczyć, czy został talent z czasów chóru w podstawówce?

– Oj, trzeba. Chociaż na szczęście trochę umiejętności z tych wczesnych lat zostało. Lubię teatr muzyczny, bo on też daje dużą różnorodność gatunkową i możliwość eksperymentowania – przedwojenne piosenki można przecież zaśpiewać 1:1 albo w zupełnie nowych, współczesnych aranżacjach. Poza tym cenię sobie spotkania z uzdolnionymi muzykami i tekściarzami, dlatego bardzo się cieszę z tego typu propozycji, bo jak nie cieszyć się z zaproszenia do roli Makosi w spektaklu „Halo, Szpicbródka”, którą w filmie grała Irena Kwiatkowska?

W całej sztuce to oczywiście epizod, ale dla mnie to wyzwanie i wielka frajda z pracy, m.in. z reżyserem Wojtkiem Kościelniakiem. Myślę, że każde spotkanie zawodowe z twórcami nas rozwija nie tylko artystycznie, dlatego staram się podpatrywać innych w pracy, a przy okazji wynieść z tej współpracy coś dobrego, dowiedzieć się czegoś o sobie. Doświadczenia w różnych teatrach dają taką możliwość – uważam, że taki płodozmian jest bardzo potrzebny. Z ogromną ciekawością przypatruję się kolegom na planie albo na scenie, również młodszym, od których wiele można się nauczyć.

To znaczy, że widzi pani potencjał w aktorach młodego pokolenia?

– Bardzo duży. Obserwuję grono wspaniałych młodych ludzi – zdolnych, pracowitych, charyzmatycznych, za których mocno trzymam kciuki, bo konkurencja w zawodzie jest duża i nie jest łatwo się przebić, nawet jeśli ma się talent, ale szczerze im tego życzę.

Kiedy była pani na ich etapie kariery, miała pani zawodowe autorytety, czy stawiała pani na indywidualizm?

– Myślę, że jak większość kolegów, podziwiałam profesorów na uczelni, ale także ówczesne gwiazdy kina i teatru, które wyznaczały poziom warsztatu: Aleksandrę Śląską, Ryszardę Hanin czy Krystynę Jandę, do dziś będącą dla mnie autorytetem. Trzeba mieć autorytety, by móc się do czegoś odnieść i wiedzieć, do czego się dąży. To istotne i w zawodzie, i w życiu, by zachować człowieczeństwo.

Lubi pani zawodowe spotkania z mężem?

– Lubię, bo mój mąż jest świetnym aktorem, i żałuję, że te spotkania są tak rzadkie. Uważam, że na planie i na scenie jest partnerem, obok którego nie sposób przejść obojętnie. W pracy w ogóle nie traktuję Czarka jak męża. Mamy wtedy konkretną robotę do wykonania i jesteśmy postaciami, które gramy.

Czy to precyzyjne oddzielenie sfery zawodowej i prywatnej sprawdza się również w domu?

– Jak najbardziej, nie mamy z tym problemu, chociaż oczywiście nie unikamy tematów zawodowych. Kiedy któreś z nas wraca wieczorem z teatru, naturalnie pada pytanie: „Jak spektakl?”, jesteśmy ciekawi, jakie były reakcje, co się wydarzyło, ale zasadniczo w naszym domu nie żyje się pracą. Zawsze chcieliśmy ustrzec córki przed naszym zawodem i odnieśliśmy na tym polu sukces, z czego jesteśmy bardzo dumni.

Staraliśmy się jak najmniej rozmawiać w domu na tematy zawodowe – do tego stopnia, że nasze dzieci dowiadywały się o pewnych sprawach od kolegów. Dom jest nasz i życie zawsze toczyło się przede wszystkim wokół rodziny i tego, gdzie są przysłowiowe „spodenki od WF-u”. Myślę, że dzięki temu zachowaliśmy zdrowy rozsądek, będąc tyle lat razem. Wydaje mi się, że mamy dystans do spraw drugorzędnych, ale im jestem starsza, tym mniej rzeczy wiem na pewno.

Mąż ostatnio wciągnął się w pracę reżysera. Czy panią też kusi, by stanąć po drugiej stronie kamery?

– O nie! Ja świetnie się czuję na scenie i taka zmiana byłaby dla mnie zbyt trudna. U Cezarego nastąpił moment, że trochę znudził się graniem i postanowił spróbować w teatrze czegoś innego, zresztą bardzo słusznie, bo jego trzy spektakle z powodzeniem są wystawiane przy kompletach widowni. Jestem z niego dumna i trzymam kciuki za kolejne udane projekty reżyserskie, jeśli tylko się na nie zdecyduje. Ja cały czas czerpię z grania ogromną przyjemność.

Jak bardzo innym doświadczeniem jest występowanie przed publicznością w spektaklu i w autorskim recitalu?

– To zupełnie inna sprawa, a wiem, o czym mówię, bo choć wcześniej jeździłam po Polsce z recitalami, to właśnie doświadczam tego na nowo, koncertując z wydaną w styczniu płytą. Poprzez śpiewane piosenki opowiadam swoją historię. Dawno temu na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej zauważył mnie Wojciech Młynarski i zaufał mi, obejmując mnie roczną opieką artystyczną, co dla młodej aktorki było cennym doświadczeniem. Dlatego był czas, że koncertowałam z jego piosenkami.

Teraz wydałam autorską płytę, na której jako jeden z wielu znalazł się tekst Wojciecha Młynarskiego, obok innych utworów autorstwa m.in. Andrzeja Poniedzielskiego, Jana Wołka, Artura Andrusa, Magdy Czapińskiej.

Opowiadam na niej o tym, co jest dla mnie w życiu ważne, zmieniając nastrój i tematykę, co podkreślają równie niejednorodne melodie. W piosenkach – w przeciwieństwie do filmu i teatru – pokazuję siebie prywatną, prawdziwą, ale też niejednoznaczną.

Reakcja publiczności jest zdumiewająca, bo niewiele osób się spodziewa, że śpiewam, że mam poczucie humoru i dystans do siebie. Uwielbiam takie kameralne spotkania, na których jest czas na pytanie od publiczności, chwilę rozmowy z widzami. Mam poczucie, że warto było włożyć wysiłek i nagrać ten materiał, żeby po występie usłyszeć, że jestem zupełnie inna niż postaci, które gram.

Czy trema jest taka sama jak przed występami aktorskimi?

– Jest potworna! W ogóle jestem straszną tremiarą, ale ze śpiewaniem jest jeszcze gorzej, szczególnie kiedy gra się na żywo. Żeby odnaleźć się w danym gatunku i zaangażować emocje, trzeba wejść w utwór całym sobą. To wymaga dużego skupienia, a piosenka to krótka forma, więc trzeba długo nad tym popracować.

Powiedziała pani, że na płycie odsłania pani kawałek prawdziwej Katarzyny Żak. Jakie w takim razie były wytyczne dla tekściarzy, którzy podjęli się napisania piosenek na pani album „Bardzo przyjemnie jest żyć”?

– Wymarzyłam sobie, że napiszą dla mnie piosenki autorzy z pierwszej ligi w kraju i mam to szczęście, że tak się stało. Wykonując telefony do mistrzów słowa, prosiłam ich o teksty na radosną, wręcz taneczną płytę o kobiecych radościach, tęsknotach, ale również problemach – łzach na poduszce i charakterystycznym dla nas rozedrganiu, tyle że na wesoło, z przymrużeniem oka.

Z Andrzejem Poniedzielskim ta wesołość nie bardzo się kojarzy…

– „Nie bardzo” – właśnie tak zareagował pan Andrzej Poniedzielski, słysząc, że ma być „na wesoło”, ale i tak dostałam od niego dwa teksty, więc byłam przeszczęśliwa. Recenzenci piszą, że to kobieca, niejednorodna stylistycznie płyta, co jest dla mnie dużym komplementem. Cieszę się, że mimo tak różnych gatunków, konwencji i osobowości, które przyłożyły rękę do powstania płyty, udało się stworzyć spójną całość.

Jestem tym bardziej dumna i szczęśliwa, że po części sama wyprodukowałam płytę, przy okazji ucząc się wielu rzeczy, np. trudnych rozmów ze sponsorami, ścigania autorów i egzekwowania terminów, by zdążyć na czas. Nie podejrzewałam, że będzie mnie na tyle stać, by zawalczyć o swoje.

Przy okazji odkryła pani w sobie żyłkę do biznesu i talent menadżerski.

– Z żyłką do biznesu poszło mi zdecydowanie gorzej, ale umiejętności menadżerskie musiałam wykrzesać i bardzo się cieszę, że podjęłam to wyzwanie. W tym roku zostałam zaproszona do odciśnięcia dłoni w Międzyzdrojach, czemu będzie towarzyszył mój koncert z repertuarem z najnowszej płyty, w sierpniu będę śpiewać w Sopocie, mam też zaproszenia do Krakowa, Zielonej i Jeleniej Góry. I jak tu nie być dumną ze swojego najmłodszego dziecka?

W głosie słychać entuzjazm, a to najlepsze potwierdzenie, że warto było!

– Zdecydowanie tak!

Czy na fali pozytywnych recenzji i miłych spotkań na koncertach myśli pani już o kolejnej płycie?

– O nie, teraz jest czas, żeby trochę odpocząć. Poza tym mam nowe propozycje teatralne i plan na kilka najbliższych miesięcy, co bardzo mnie cieszy, bo lubię być zajęta. Do tego lubię ludzi i korzystam z każdej okazji, by coś dla nich robić – nie tylko w wymiarze artystycznym, dlatego angażuję się też w działalność charytatywną, m.in. budowę hospicjum opieki paliatywnej w Chojnicach. Mnie samej lat nie ubywa, dlatego coraz bliższy jest mi problem godnego odchodzenia i pomocy ludziom, którzy u kresu życia zmagają się z potwornymi chorobami.

Takich miejsc, gdzie znajdą dobrą, całodobową opiekę, jest wciąż za mało, dlatego gdy zwrócono się do mnie, bym została ambasadorką projektu, poszłam w to jak w dym.

Pamiętam dziurę w ziemi pod budynek hospicjum i dwie szalone lekarki z dwiema innymi paniami, którym udało się doprowadzić do tego, że dziś stoi trzyskrzydłowy obiekt w stanie surowym na 40 łóżek. Bywam tam tak często, jak mogę, i zdobywam sponsorów, dlatego przydaje mi się doświadczenie zdobyte przy zabieganiu o wsparcie do wydania płyty. Wierzę, że pomaganie innym pokazuje nam, w jakim miejscu sami jesteśmy.

Dziś moje dziewczyny są już dorosłe, więc nie muszę pędzić do domu zaraz po pracy. Czas, który poświęciłam na wychowanie dziewczynek, był dla mnie bardzo cenny, zwłaszcza że nigdy nie zrezygnowałam z pracy na dłużej, ale zawsze starałam się tak układać obowiązki zawodowe, żeby moje zobowiązania nie odbywały się kosztem dzieci. Sądzę, że udało mi się wychować dwie mądre i fajne kobiety bez poczucia jakichkolwiek wyrzeczeń. Niemniej teraz mam więcej czasu – nie muszę szukać i prasować wspomnianych spodenek od WF-u, a swój czas mogę przekuć na coś dobrego i pożytecznego.

Przed panią nowe plany repertuarowe, w tym premiera drugiej części granego z powodzeniem spektaklu „Zdobyć, utrzymać, porzucić”. Co nowego przekażą panie widzom o kobietach i relacjach damsko-męskich?

– To prawdziwa kopalnia tematów, mimo że wciąż tkwimy w kręgu tych samych spraw. Tym razem pojawią się nowe zjawiska związane z wiekiem, gadżetami, telefonami i tym, co niesie współczesna codzienność. Nowinką jest udział w spektaklu mężczyzny – Władka Grzywny, panowie mogą więc czuć się pewniej i śmiało towarzyszyć paniom, bo będą mieli na scenie swojego przedstawiciela. Do naszego tercetu dołączyła też Monika Dryl, która będzie grać na zmianę z Kasią Zielińską. Na premierę zapraszam już 5 września. Rozpoczynam też próby do „Lekcji stepowania” w reżyserii Krystyny Jandy, które będą wystawiane w Och-Teatrze.

Sezon zapowiada się pracowicie, a jakie plany ma pani na wakacje?

– Na początek krótki wypad do znajomych do Hiszpanii, a potem połączone z pracą podróże po Polsce. Bardzo lubimy jeździć po kraju i odkrywać nowe miejsca, tym bardziej gdy przy okazji gramy i spotykamy się z publicznością, która – wbrew pozorom – w wakacje chętnie uczestniczy w życiu kulturalnym.

Fot. Marek Matusiak, Jarosław Misiewicz

Udostępnij ten post:



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *