Wyjście do kina zwykle kojarzy się z przyjemnością. Obejrzenie dobrego filmu gwarantuje przecież rozrywkę, której potrzebujesz po wyczerpującym dniu w pracy albo na uczelni. Są jednak twórcy, którzy nie zamierzają poprawiać widzom humoru za pomocą lekkich i przystępnych fabuł. Niektórzy reżyserzy ignorują oczekiwania odbiorców, ryzykując najbardziej skrajne reakcje. Największe indywidualności kinematografii uwielbiają doprowadzać do konfrontacji, zamieniając komfortowy seans w szargające nerwy doświadczenie. Oto subiektywny przegląd dorobku osobowości posługujących się kamerą niczym śmiercionośną bronią masowego rażenia. Który reżyser jest według Ciebie najlepszy? Oceń sam.
Delikwent nr 1: David Cronenberg
Kraj: Kanada
Kanadyjski reżyser znalazł się na tej liście z powodu obsesyjnej wręcz fascynacji niedoskonałością ludzkiego ciała. David zainspirował krytyków filmowych do stworzenia terminu „horror cielesny”. Groza występująca w jego dziełach związana jest ze wszelkiego rodzaju fizycznymi metamorfozami, udowadniającymi ułomności naszego organizmu. Widzowie pamiętający takie filmy, jak „Mucha” czy „eXistenZ”, wiedzą, jak intensywne przeżycia potrafi zapewnić ten sympatyczny, siwiejący pan. Tylko dla osób o bardzo mocnych żołądkach i jeszcze mocniejszej odporności psychicznej.
Na początek polecam „Wideodrom” (1983) – apokaliptyczną analizę zagrożeń spowodowanych technologiczną fiksacją.
Delikwent nr 2: Michael Haneke
Kraj: Austria
Zainteresowania: przemoc psychiczna oraz fizyczna, a na dokładkę odrobina krytyki kultury masowej
Jeśli masz ochotę na obejrzenie czegoś, co wywoła w tobie nieznośne poczucie winy, to możesz w ciemno brać cokolwiek z bogatej filmografii autora „Funny Games”. Każde dzieło Austriaka, począwszy od wczesnych prób, aż po wchodzący na nasze ekrany „Happy End”, funkcjonuje jako ostra satyra, bezlitośnie wyszydzająca ludzkie słabości. Bohaterowie reżysera to zwykle żałosne postaci zniewolone przez własne kompleksy, żądze i lęki. Człowiek w jego ujęciu jest istotą, której należy przede wszystkim współczuć. Polecam tego typu egzystencjalne tragifarsy każdemu, kto pragnie spędzić wieczór w towarzystwie filozoficznych rozważań dotyczących spraw ostatecznych.
Na początek polecam „Funny Games” (1997) – przewrotny komentarz na temat niezdrowej fascynacji okrucieństwem, wpisanej w nasz kod genetyczny.
Delikwent nr 3: Yorgos Lanthimos
Kraj: Grecja
Grecka kultura może wydawać się dosyć egzotyczna, ale kino Lanthimosa operuje zrozumiałym dla wszystkich językiem fatum, rodem z antycznej tragedii. Znany z „Kła” czy „Polowania na świętego jelenia” artysta zapełnia poszczególne sceny postaciami pionkami, niemającymi żadnego wpływu na ich marny los. Ci nienaturalnie zachowujący się bohaterowie przypominają odbiorcy o przedziwnej konwencji teatru absurdu, nadającej opowiadanym historiom gorzkiego smaku koszmaru sennego, wyciągającego najbardziej niepokojące myśli z zakamarków podświadomości.
Na początek polecam „Zabicie świętego jelenia” (2017) – najbardziej intrygujące dzieło mistrza cierpkiej ironii.
Delikwent nr 4: David Lynch
Kraj: USA
Ten pan od kilkudziesięciu lat konsekwentnie przeraża kolejne pokolenia widzów, znacznie skuteczniej niż niejeden twórca czystego gatunkowo kina grozy. Mimo że „Zagubioną autostradę” czy „Twin Peaks” ciężko określić mianem horrorów, to efektywność, z jaką te tytuły zaszczepiają w odbiorcy uczucie niepokoju, zawstydza Freddy’ego, Jasona i resztę ich kumpli. Abstrakcyjne światy szkicowane przez tego miłośnika industrialnych krajobrazów wykrzywiają naszą rzeczywistość, balansując na granicy groteski, prowadzącej niebezpieczną grę z umysłem widza. Nikomu nie potrzeba narkotyków, skoro w zaułkach hollywoodzkiego etosu rodzą się takie wizje.
Na początek polecam „Blue Velvet” (1980) – unikalny dreszczowiec, który bierze pod lupę upiorne tajemnice ukryte w piwnicach spokojnych, amerykańskich przedmieść.
Delikwent nr 5: Takashi Miike
Kraj: Japonia
Ten najpłodniejszy japoński reżyser zajmował się już chyba każdą możliwą stylistyką. Kontrowersyjny twórca flirtował z kinem gangsterskim, sadystycznym horrorem, czarną komedią, a nawet westernem oraz fantasy. Mimo wypuszczania średnio dwóch obrazów rocznie pochodzący z kraju kwitnącej wiśni dżentelmen wciąż zaskakuje kondycją dwudziestolatka. Jego twórczość wyróżniają dwa znaki szczególne: brak poszanowania dla zasad dobrego smaku oraz wisielcze poczucie humoru, dotykające tematyki, której inni filmowcy z reguły unikają jak ognia.
Na początek polecam „Gozu” (2003) – osobliwy mariaż komiksowej gangsterki z absurdalnym koszmarem Kafki albo Schulza.
Delikwent nr 6: Gaspar Noé
Kraj: Francja
Gaspar zdecydowanie przekłada jakość nad ilość. Jego kreatywność mieści się w skromnej liczbie obrazów, które funkcjonują gdzieś na marginesie, trafiając do garstki miłośników niszowej sztuki. Nieprzystępność filmów artystycznego chuligana przejawia się zarówno w sferze formalnej, jak i w samej treści. Wrażliwą część społeczeństwa może odrzucić na przykład wywołująca zawroty głowy, robiąca piruety kamera w filmie „Nieodwracalne”, epileptyczna feeria barw we „Wkraczając w pustkę” lub pornograficzny balet „Love”, nie wspominając o motywie mrocznej strony seksualnych obsesji, przewijającym się w każdym filmie reżysera. Warto jednak zagłębić się w gęstą, lepką wyobraźnię rodaka Godarda, żeby zaznać chwil wykraczających poza zdroworozsądkowe granice.
Na początek polecam „Wkraczając w pustkę” (2009) – trzygodzinny, psychodeliczny epos odważnie zderzający buddyjski mistycyzm z prozaicznością egzystencji w betonowej dżungli.
Delikwent nr 7: Nicolas Winding Refn
Kraj: Dania
Wyobraźcie sobie oddanego fana kina klasy „B” (wśród swoich faworytów wymienia „Teksańską Masakrę Piłą Mechaniczną”) diagnozującego problemy współczesnego świata przy pomocy elementarza retrofetyszysty. Przerysowaną brutalność pożycza od mistrzów niskobudżetowych fabuł, dekonstruuje kult milczącego twardziela, polemizując z następcami Jamesa Deana, i przełamuje błyszczącą powierzchowność estetyki lat 80. poprzez zestawienie figlarnej elektroniki z perwersyjną karykaturą konwencji schematycznego thrillera. Krótko mówiąc: prawdziwa jazda bez trzymanki.
Na początek polecam „Drive” (2011) – Nicolas Winding Refn w pigułce, czyli antysensacja z nowoczesnym, neowesternowym mścicielem w roli głównej.
Delikwent nr 8: Lars von Trier
Kraj: Dania
Ten rodak Nicolasa Windinga Refna nieustannie zajmuje czołowe miejsca w różnorakich rankingach najbardziej kontrowersyjnych/szokujących/skandalicznych twórców. Właściwie cała jego kariera opiera się na chęci konfrontacji z oczekiwaniami widza. Wyjątkowy styl to wypadkowa melodramatycznych klisz, cynicznego podejścia do rzeczywistości oraz przyjemności czerpanej z ukazywania ludzkiego barbarzyństwa. Punktem wyjścia typowej trierowskiej fabuły jest koszmarna sytuacja bez wyjścia, będąca portalem do psychologicznego piekła. Mentalne tortury to praktyka, którą reżyser stosuje zarówno w stosunku do postaci, jak i widzów.
Na początek polecam „Tańcząc w ciemnościach” (2000) – musical moralnego niepokoju zadający rany, które nie goją się przez całe lata.
Delikwent nr 9: Shinya Tsukamoto
Kraj: Japonia
Zaryzykuję stwierdzenie, że Shinya Tsukamoto to najbardziej transgresyjny filmowiec z całego opisywanego przeze mnie tu dream teamu. Azjatycki twórca stworzył bowiem prawdopodobnie najdziwniejszy film science-fiction w historii gatunku. Mowa oczywiście o „Tetsuo” – trochę ponadgodzinnej, eksperymentalnej impresji, ukazującej wydarzenia z perspektywy człowieka stopniowo zmieniającego się w osobliwą biomechaniczną hybrydę. Kolejne etapy transformacji zaprezentowane są poprzez teledyskowy montaż zaburzonych chronologicznie sekwencji, dopełnionych ścieżką dźwiękową, która brzmi jak techno z piekła rodem. Jeśli nie straszny wam kinowy underground, to życzę miłego seansu.
Na początek polecam „Tetsuo” (1989), „Tetsuo II: Body Hammer” (1992), „Tetsuo III: The Bullet Man” (2010) – zapewniam, że każdy, kto przetrwa taki maraton, dozna iście mistycznego olśnienia.
Delikwent nr 10: Todd Solondz
Kraj: USA
Wyjątkowość sztuki uprawianej przez Todda Solondza polega na niespotykanej wśród większości jego kolegów po fachu odwadze. Amerykanin specjalizuje się w smoliście czarnych komediach, atakujących kinomanów całą serią niekomfortowych sekwencji. Dowcipy zawarte w „Happiness” czy „Witajcie w domu dla lalek” motywują żałosny śmiech przez łzy, będący bardziej aktem desperacji niż czynnością związaną z dobrym nastrojem.
Na początek polecam „Happiness” (1998) – ten nihilistyczny kabaret uderza we wszystkie czułe punkty i robi to bez uprzedniego ostrzeżenia.
Delikwent nr 11: Rob Zombie
Kraj: USA
Brodaty wskrzesiciel ludowego horroru z okultystycznym zacięciem pomógł ekstremalnej odmianie filmowej grozy wrócić do tzw. głównego nurtu.
Na początek polecam „Bękarty diabła” (2005).
Delikwent nr 12: Harmony Korine
Kraj: USA
Uroczy hipster, znakomicie wyczuwający małomiasteczkowe patologie Stanów Zjednoczonych, na stale zapisał się w kronice amerykańskiego kina niezależnego. Co prawda, miał na koncie kilka wpadek, ale nie przysłoniły one wartości jego najbardziej znaczących dokonań.
Na początek polecam: „Skrawki” (1997).
______________________________
Tekst: Łukasz Krajnik
Dodaj komentarz